Internet

Skuteczny biznes można prowadzić wszędzie?

Elbląg to ładne miasto, ale obawiam się, że jak polityka zarządzania nim się nie zmieni i rządzący nie znajdą recepty na to, jak przyciągnąć tu firmy oraz jak zachęcić młodych do zostania tu, to za jakiś czas będzie miastem duchów – o tym, jak prowadzi się duży międzynarodowy biznes internetowy w Elblągu rozmawiam z Virenem Bhandari, CMO sieci sklepów AvantiGroup (Skarpetkowo.pl, Avantizakupy.pl, Bluzki24.pl, Bieliznaxxl.pl, Sexy-bielizna.eu, Sockscity.co.uk, Sockscity.com, Intimania.eu)

Marcin Osiak: Jak trafiłeś do Polski?

Viren Bhandari: Zakochałem się w dziewczynie z Polski. Po półtorej roku znajomości podjąłem decyzję o tym, że przeprowadzam się do jej kraju i tak wyszło, że mieszkam tu już 12 lat.

MO: Elbląg to przypadkowy wybór, czy celowo postawiłeś na nasz region?

1b8fc13VB: Moja żona pochodzi z Elbląga. Tu mamy mieszkanie, ona prowadzi swój sklep, dlatego po przyjeździe do Polski ani przez chwilę nie myśleliśmy o tym, aby rzucić to i zaczynać gdzieś indziej od zera. Muszę jednak przyznać, że dla człowieka, który pochodzi z dużej wielomilionowej metropolii (wychowałem się w New Dehli), przeprowadzka do niespełna 100 tys. miasteczka to był duży szok kulturowy. Elbląg to miasto, w którym wieczorami jest cicho i nic się nie dzieje. Trzeba było się do tego przyzwyczaić, ale dziś już jest dobrze (śmiech).

MO: Skarpety i internet – wydawać by się mogło, że niezbyt dobre połączenie. Jak narodził się pomysł na Skarpetkowo?

VB: Gdy przyjechałem do Elbląga, nie znałem polskiego. I choć z wykształcenia jestem informatykiem, to z powodu braku znajomości języka przez dwa lata nie mogłem znaleźć pracy. Nie było to łatwe doświadczenie, ale moja żona prowadziła już wtedy sklep z bielizną, więc dawaliśmy sobie radę. W pewnym momencie zacząłem pomagać jej w sklepie i gdy poznałem branżę oraz klientki, zaczęliśmy myśleć o sklepie internetowym. W ten sposób powstał nasz pierwszy sklep Avantizakupy.pl, który z czasem sklep stał się prawdziwym sieciowym supermarketem. Aby ułatwić ludziom odnalezienie się wśród tysięcy produktów postanowiliśmy z żoną tworzyć sklepy tematyczne. Na pierwszy ogień poszły skarpetki. Pomysł się przyjął, bo już po kilku miesiącach widać było, że skarpetki w Skarpetkowie sprzedają się lepiej, niż w Avanti, więc idąc za ciosem budowaliśmy kolejne sklepy. Obecnie są to m.in bluzki24.pl (w ofercie same bluzki), bielizna xxl.pl (tylko duże rozmiary), czy sexy-bielizna.eu (seksowna bielizna). Dla klientów zza granicy też mamy oddzielne serwisy. Wszystko po to, aby każdy czuł się u nas dobrze, niezależnie od tego, z którego zakątka świata przybywa.

Budując skarpetkowo na pomoc agencji PRowych przy starcie projektu nie mogłem liczyć, bo żadna nie widziała w tym interesie pieniędzy. Postanowiłem więc to zrobić sam wykorzystując niestandardowe, jak na tamte czasy sposoby. Jak widać, udało się (śmiech). Jako jeden z pierwszych na naszym rynku wykorzystałem siłę mediów społecznościowych. W 2009 roku użytkownikom portalu Flaker dałem do przetestowania swoje skarpety, po czym poprosiłem ich o opinię. Próbowałem też zachęcić do współpracy blogerów, ale opisać skarpetki zgodził się tylko jeden. Reklama na flakerze sprawdziła się znakomicie, a po mojej akcji widziałem, że inne marki też poszły tą drogą i zaczęły dawać ludziom do przetestowania swoje towary. Więcej na ten temat w mojej prezentacji przygotowanej na e-commerce standard.

MO: Czym przekonujesz klientów, że skarpety – towar, który można kupić w każdym markecie już za 2 złote – warto kupić drożej i to w dodatku przez internet?

VB: Widzisz, Skarpetkowo to nie jest zwykły sklep internetowy, to jest miasto, którego każdy z nas może zostać obywatelem. Misją skarpetkowa jest pozbycie się problemu śmierdzących nóg – problemu, który ma każdy z nas, ale o tym nie mówimy. Specjalnie dobrane skarpety od sprawdzonych dostawców są jedynie tłem do opowieści.

Skarpetkowo działa w takim modelu, ponieważ my hindusi jesteśmy bardzo otwarci i lubimy spędzać z innymi czas oraz z nimi rozmawiać. Tą otwartość staram się przenosić na grunt skarpetkowa i lubię z klientami porozmawiać ot tak, o ich życiu, problemach. Uczę ich, że przychodząc do skarpetkowa dostaną coś więcej, niż tylko towar. Obywatele skarpetkowa dostają przede wszystkim rozwiązanie swojego problemu i poczucie, że są u siebie, wśród przyjaciół.

MO: Dziś wyjechać do innego miasta, czego przykładem jest masowy odpływ młodych ludzi z Olsztyna, Elbląga i innych im podobnych miast, do dużych aglomeracji (Warszawa, Kraków, Wrocław…). Czy w Twojej ocenie to jest dobry trend? A może przeciwnie – warto budować duże ogólnopolskie firmy w mniejszych miastach?

VB: Jak rozmawiam z ludźmi czasem słyszę – gdzie w Warszawie można podjechać i odebrać twoje skarpetki? I gdy mówię, że nie w Warszawie, tylko w Elblągu, to ludzie się dziwią. Elbląg to małe miasto, które nie posiada nawet lotniska ani dużej uczelni. Za to godzinę drogi od Elbląga jest Gdańsk, który jest głównym kierunkiem emigracji młodych ludzi z tego miasta. Ludzie po szkole stąd wyjeżdżają i mało kto wraca – widać to niestety bardzo wyraźnie. Choć sam prowadzę w tym mieście swój biznes, to tym wszystkim ludziom, którzy szukają swojej szansy gdzieś indziej wcale się nie dziwię. W naszym mieście brakuje inicjatywy. Branża się nie spotyka, a jeśli już, to żeby napić się piwa i pogadać, a nie, żeby zrobić coś, co zachęci młodych do bycia tu i zakładania firm w Elblągu. Władze też jakoś nie za specjalnie zabiegają o to, aby młodzi ludzie, którzy wyjeżdżają na studia mieli po co wracać do Elbląga. To jest ładne miasto, ale obawiam się, że jak polityka zarządzania nim się nie zmieni i rządzący nie znajdą recepty na to, jak przyciągnąć tu firmy oraz jak zachęcić młodych do zostania (powrotu), to za jakiś czas będzie miastem duchów. Sam czasem mam kryzys i zastanawiam się, czy nie przenieść firmy gdzie indziej. Wiele argumentów jednak póki co przemawia za tym, aby tego nie robić. Głównym powodem są moi pracownicy, którzy są dla mnie jak rodzina i przenosząc się gdzieś indziej miałbym poczucie, że ich krzywdzę.

fot: 1 – sxc.hu; 2 – archiwum prywatne

 

Kiedy krytyka zamienia się w hejt?

Jakiś czas temu pisałem o wolności w Internecie i o tym, że każdy z nas, który posiada „swój kawałek sieci” w postaci np. bloga powinien sam wyznaczyć sobie granicę, jego zdaniem dla czytelników nieprzekraczalną. Postawienie jasnej granicy sprawi, że na własnym podwórku będziemy czuć się dobrze i nie będziemy mieli obaw o to, że ktoś z butami będzie do nas właził. Dziś chcę napisać ciąg dalszy tamtej notki i podzielić się opinią na temat krytykowania.

Definicje

Na początek spróbujmy ustalić, czym jest hejt i kim jest hejter. Zgodnie z definicją, którą znalazłem na stronie i-slownik.pl hejter to internauta, który na każdym kroku wyraża swoje niezadowolenie, nienawiść w stosunku do wszystkich i do wszystkiego. Hejter przegląda blogi czy fora internetowe i zamieszcza negatywne komentarze na temat osób lub rzeczy, niezależnie czy w rzeczywistości komentowana osoba czy rzecz jest pozytywna czy nie. Hejter wszczyna kłótnie, obrzuca innych obelgami, próbuje wszystkich rozzłościć swoimi komentarzami i wpisami, „minusuje” filmy lub inne materiały umieszczone przez kogoś innego.

Po drugiej stronie „złych wpisów” stoi konstruktywna krytyka. Zdaniem Wikipedii jest to rodzaj krytyki, która charakteryzuje się tym, że osoba krytykująca przedstawia lub sugeruje jednocześnie sposób lub sposoby rozwiązania problemu poddanego krytyce. Można ten rodzaj krytyki zaliczyć do krytyki wyższego poziomu w przeciwieństwie do zwykłej krytyki pozbawionej tej cechy. Na ogół trudniejsza do wyrażenia niż zwykła krytyka. Przy dyskusji krytycznej problemu lub zjawiska, podczas której stosuje się zasadę przedstawiania tylko konstruktywnej krytyki, zwykle występuje znaczne ograniczenie wystąpień krytycznych.

Co pomiędzy

Po środku – pomiędzy krytyką konstruktywną a hejtem jest zwykła krytyka, która ma na celu poddać w wątpliwość pomysł albo jakiś komentarz / notkę, bez ataku personalnego na autora, ale też bez wskazania propozycji rozwiązania. Merytorycznie więc nic nie wnosi do dyskusji, a jednocześnie nie skupia się na autorze krytykowanej notki, a na problemie, który jest w niej poruszony.

Jak płynne są granice

W teorii wydawać by się mogło, że granice pomiędzy hejtem, krytyką, a konstruktywną krytyką są wyznaczone dość wyraźnie. W praktyce odnoszę często wrażenie, że jest chyba inaczej.

Jesteś jak przedszkolak, twój projekt nie ma szans w takiej formie odnieść sukcesu – aby wypaliło spróbuj zrobić tak i tak.

W tym zdaniu jest wszystko, „pojechanie” po autorze, krytyka projektu i propozycja rozwiązania. Pierwszy człon wskazuje, że do definicji konstruktywnej krytyki nie pasuje, ostatni, że do hejtu też nie. Najbliżej mu jednak do krytyki konstrukcyjnej, ze względu na próbę podania rozwiązania problemu… Ale czy każdy odebrałby to tak samo jak ja? Odważę się napisać, że znalazłyby się osoby, które powyższe zdanie potraktowałyby jak hejt, nieszanowanie czyjejś pracy, torpedowanie pomysłu i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze.

Dlaczego o tym piszę?

Bo często spotykam się z emocjami nieprzystającymi do sytuacji. A szkoda złościć się na siebie wzajemnie tylko dlatego, że jedna osoba nie odczyta dobrze, co druga ma na myśli pisząc jakiś komentarz. Warto więc prosząc o jakąś opinię w Internecie, czy pisząc swój artykuł lub notkę, założyć koszulkę z napisem: „jestem inwalidą emocjonalnym” i odbijać od siebie krytykę, która nic nie wnosi, a dopóki nie przekracza pewnych wyznaczonych ram, nie przejmować się tym. Olewanie takich opinii nie jest łatwe i wymaga pewnego wytrenowania – wiem z autopsji, ale jeśli nauczymy się oddzielać emocje od konkretów, będzie nam wszystkim łatwiej się komunikować w sieci i rozwiązywać wzajemnie swoje problemy.

Scroll to Top